Dzisiaj, dzięki W. Kalickiemu, przypominamy wydarzenie z 23 czerwca 1936 roku. Miało ono miejsce na południu Polski, w Myślenicach i zostało określone przez historyków mianem „wyprawy myślenickiej”. Niestety nie należy do chlubnych kart naszej historii:

Mija północ, gdy z lasu obok Chorowic koło Skawiny wyłania się kilkudziesięcioosobowa grupa mężczyzn. Na szosie do Myślenic, w ciemnościach, formują szyk. Najpierw jako zwiadowcy jadą rowerzyści. Za nimi maszeruje szczupły, 30-letni mężczyzna z krótko przyciętymi włosami. Niesie plecak, cywilne ubranie przepasane ma pasem oficerskim, do którego przytroczone są dwa rewolwery. Za prowadzącym idą karnymi czwórkami cywile w najrozmaitszym wieku. Obok młodzieży maszerują nawet 60-latkowie.

Mężczyzna na czele kolumny to inż. Adam Doboszyński, działacz Stronnictwa Narodowego, autor kilku głośnych książek. Powieść Słowo ciężarne wywołała przed ośmiu laty dyskusję o roli radia w kształtowaniu postaw społecznych i poglądów politycznych. Jego Gospodarka narodowa uznawana jest w kręgach młodych narodowców za wzorcową syntezę polskiego nacjonalizmu i nauki społecznej Kościoła.

Doboszyński od lat mieszka w rodzinnym majątku w Chorowicach i z pasją działa w krakowskim okręgu Stronnictwa Narodowego: zakłada biblioteki objazdowe z literaturą narodową, publikuje broszury swojego autorstwa. Policja uważa go za polityka niebezpiecznego; często konfiskuje firmowane przez Doboszyńskiego druki, rozpędza zebrania, aresztuje jego współpracowników.

Sfrustrowany inż. Doboszyński stworzył z lokalnych aktywistów ruchu narodowego, małorolnych chłopów, robotników i drobnych rzemieślników nielegalną formację paramilitarną. Nazywa ją drużynami ochronnymi albo milicją. W czerwcu na własną rękę zdecydował się dokonać spektakularnego najazdu na liczące 7 tys. mieszkańców powiatowe miasteczko Myślenice, aby, jak twierdził, obudzić w kraju narodowego ducha.

Zbiórkę przed akcją wyznaczył na wczoraj – na 10 w nocy w chorowickim lesie.

W pobliżu mostu na Rabie Doboszyński zatrzymuje kolumnę. Poleca przepakować część zapasów z furmanek do plecaków. Podwody zawracają.

Tylko jeden wóz z żywnością ma czekać na powracających z akcji.

Kilka kilometrów przed Myślenicami Doboszyński zatrzymuje kolumnę. Wódz oznajmia uczestnikom wyprawy, że jej celem jest rozbrojenie w Myślenicach posterunku Policji Państwowej i zniszczenie sklepów żydowskich.

W środku nocy kolumna cicho wchodzi do miasta. Doboszyński dzieli podwładnych na dwie grupy. Pierwsza – z nim na czele – rusza w stronę posterunku. Reszta, zbrojna w siekiery i drągi, ma ruszyć w miasto i demolować żydowskie sklepy. Trzem podwładnym poleca Doboszyński podpalenie bożnicy.

Napastnicy wyłamują drzwi. Do środka wpada Doboszyński z rewolwerem w ręku, a za nim 20 jego podkomendnych. Służbę w nocy pełni jeden dyżurny – posterunkowy Stefan Małecki. Najbliższy pretorianin Doboszyńskiego Tomasz Płonka nieoczekiwanie uderza go w głowę. Reszta napastników przyłącza się do bicia policjanta. Powstrzymuje ich dopiero głośna reprymenda Doboszyńskiego: „Koledzy, nie wolno bić!”.

Na jego rozkaz napastnicy otwierają drzwi pokoju komendanta posterunku. Z szaf wyciągają osiem karabinów Mauser, sześć przestarzałych karabinów Mannlicher, sześć bagnetów, trzy pistolety i dwa rewolwery, ponad 200 naboi, granaty łzawiące, pałki policyjne, pięć toreb z kajdankami i opatrunkami osobistymi, cztery lampki elektryczne i szkło powiększające. Kilku narodowców postanawia wypróbować broń jeszcze na posterunku. Padają strzały, z sufitów sypie się tynk.

Reszta świeżo dozbrojonych napastników strzela na postrach w rynku i dołącza do kolegów demolujących żydowskie sklepy. Na bruk leci szkło witryn. Milicjanci Doboszyńskiego niszczą sklepy Olgi Weizman, Rozy Goldstein, Hirscha Westreicha, Feli Zenker i Beckera. Tłuką wyroby szklane i ceramikę, drą pościel, żywność i ubrania polewają przygotowaną zawczasu naftą.

Trzech podpalaczy synagogi nie przykłada się do swego zadania. W przedsionku świątyni układają stos gazet, oblewają je dwiema butelkami benzyny, podpalają i zadowoleni, wracają do kamratów buszujących w żydowskich sklepach. Ognisko wypala w podłodze synagogi dziurę i w końcu gaśnie.

W ciemnościach rozlega się gwizdek. To Doboszyński wzywa podkomendnych na zbiórkę. Swoich ludzi uzbrojonych w zrabowaną na posterunku broń prowadzi w luźnym szyku pod dom starosty powiatowego Antoniego Basary, który administracyjnymi szykanami dał się Doboszyńskiemu mocno we znaki.

Kilkunastu członków bandy wyłamuje drzwi i demoluje mieszkanie starosty siekierami i drągami. Łamią meble, tłuką zastawę stołową. Adam Doboszyński i jego przyboczny Jan Kusiak z bronią w ręku wyważają drzwi do komórki obok kuchni. Tam znajdują starostę z gospodynią Turkową.

Napastnicy nie znają starosty. Pytają Basarę, kto zacz. Ten przytomnie kłamie, że pan starosta wyjechał, a on jest tylko jego krewnym.

 – Żałuję, że nie zastałem pana starosty, proszę mu powiedzieć, że przyszliśmy mu podziękować za opiekę nad narodowcami – mówi sarkastycznie Doboszyński.

Basara może tylko głęboko odetchnąć i dziękować sobie za przytomność umysłu.

Napastnicy są głodni. Siekierami rozbijają sklep spożywczy Józefa Hopfenberga i wpychają do plecaków zrabowaną żywność.

Dochodzi 4.30 nad ranem. Doboszyński daje sygnał do odwrotu. Jego ludzie natykają się na miejskiego strażnika. Porywają go ze sobą i zmierzają w stronę Poręby.

Pod miastem kolumna robi krótki biwak. Uczestnicy napadu wcinają zabrane ze sklepu Hopfenberga wędliny i opowiadają o swych wyczynach. Pokrzepiwszy się, puszczają strażnika miejskiego wolno. Świetny nastrój ulatnia się, gdy wszyscy ruszają w kierunku Drogini. Doboszyński przemyślnie ogłasza, że czeka tam furmanka z żywnością, ale nawet to nie jest w stanie wykrzesać entuzjazmu w szeregach zdobywców Myślenic.

Koło mostu na Rabie czeka furmanka z żywnością. Milicjanci Doboszyńskiego uzupełniają zapasy. Wódz wyprawy ogłasza, że każdy z jej uczestników ma teraz przedostać się do domu na własną rękę, pojedynczo. Dziewięciu ochotników wraz z Doboszyńskim ma nadal maszerować w zwartej grupie, by ściągnąć na siebie uwagę policji. Co chwila ktoś odłącza od kolumny i znika w lesie.

Tymczasem policja nie zasypia gruszek w popiele. Wczesnym rankiem tropem napastników ruszają trzy grupy pościgowe pod dowództwem komisarza Królikiewicza, st. przodownika Polaka i st. przodownika Szafrańskiego.

Późnym rankiem mocno przerzedzona wyprawa zatrzymuje się na biwak w lasach w pobliżu Poręby. Doboszyński wysyła dwa patrole na rozpoznanie. Reszta jego oddziału zasiada do posiłku.

O piętnastej nadbiega jeden z patroli z meldunkiem, że zbliża się oddział policji. To licząca 12 funkcjonariuszy grupa pościgowa st. przodownika Polaka. Wybucha strzelanina. Policjanci nie są jednak w stanie rozbić słabo wyszkolonych ochotników Doboszyńskiego. Odgłosy walki słyszą policjanci komisarza Królikiewicza. Komisarz rozkazuje im przejść szybkim marszem przez niewielkie bagno i oskrzydlić bandę. Ale ludzie Doboszyńskiego nie dają się zaskoczyć. Silnym ogniem karabinowym powstrzymują funkcjonariuszy Królikiewicza.

Doboszyński planuje okrążenie policjantów. Z trzema ludźmi przekrada się na skrzydło grupy komisarza Królikiewicza. Gdy jednak reszta członków bandy zauważa, że szef zniknął, wybucha panika. Większość z nich porzuca broń i usiłuje ukradkiem zbiec z pola walki.

Doboszyński zbiera dziewięciu najwierniejszych i na ich czele rusza lasami w stronę gminy Łysina. Policjanci chwilowo rezygnują z pościgu, przeszukują okolicę. Komisarz Królikiewicz osobiście odnajduje ukrytego w zbożu Władysława Wlazłę, który odrzuca karabin i poddaje się. Inni funkcjonariusze zatrzymują kolejnych uczestników napadu na Myślenice. Dwóch z nich jest rannych. Żaden z policjantów nie odnosi w potyczce obrażeń.

Grupka Doboszyńskiego przemyka polami wsi Kraśniki na wzgórze Lubogoszcz. Wodzowi marzy się narodowa partyzantka, ale jest oczywiste, że lada dzień wszystkich wyłapać musi policyjny pościg.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.