Wraz z załogą, można powiedzieć, szaleńców Norweg Thor Heyerdahl w 101 dni przepłynął 3770 mil morskich, co równa się 6980 kilometrów i udowodnił, że można przepłynąć Ocean Spokojny z Ameryki Południowej do wysp Oceanii. Ich wyprawa zakończyła się 7 sierpnia 1947 roku i w tamtym czasie była wielkim wydarzeniem, bo nikt nie wróżył jej powodzenia. W. Kalicki tak wspomina to wydarzenie:

Do świtu daleko, ale Thor Heyerdahl budzi się niespokojny. Pnie tratwy poruszają się w dziwnym rytmie, jak nigdy wcześniej w czasie 100 dni rejsu przez Pacyfik. Powód może być tylko jeden – niedaleko jest ląd i kołysanie oceanicznych fal delikatnie zakłóca fala odbita od brzegu. Wyprawa tratwy „Kon-Tiki” najwyraźniej dobiega końca.

Początkujący norweski zoolog i zarazem antropolog amator przed rokiem zamarzył sobie udowodnienie własnej teorii, że mieszkańcy wysp Pacyfiku pochodzą z Ameryki Południowej. Świat nauki wyśmiał jego pomysł – niby jak bowiem prymitywne ludy amerykańskie miałyby przepłynąć dziesiątki tysięcy mil wzburzonego oceanu? Heyerdahl postanowił powtórzyć podróż przodków Polinezyjczyków przez Pacyfik. Znalazł sponsorów i zbudował z 9 pni bardzo lekkiego drewna balsa tratwę – dokładnie taką, jakie budowali Inkowie do chwili inwazji Hiszpanów. Pnie połączył jedynie ściętymi w puszczy lianami. Z bambusa zaś sklecił pokład i szałas. Na maszt wciągnął rejowy żagiel z wizerunkiem patrona tratwy, polinezyjskiego boga-wodza Kon-Tiki. Na pokład zabrał tylko sprzęty, jakich mogli używać żeglarze sprzed niemal 1000 lat, oraz radiostację.

Heyerdahl zebrał pięcioosobową załogę. Jej członkowie nie byli żeglarzami, lecz po prostu ludźmi żądnymi przygód, zaradnymi i szaleńczo odważnymi. Knut Haugland przed 4 laty wysadził w Norwegii zakłady produkujące ciężką wodę i uniemożliwił hitlerowcom budowę bomby atomowej. Torstein Raaby przez 10 miesięcy ukrywał się z nadajnikiem radiowym w skalnej szczelinie nad fiordem, w którym stał największy niemiecki pancernik „Tirpitz”. Jego meldunki pozwoliły brytyjskiemu lotnictwu wreszcie zatopić niemieckiego giganta.

By Nasjonalbiblioteket from Norway - Expedition Kon-Tiki 1947. Across the Pacific.Uploaded by palnatoke, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=26765008

„Kon-Tiki” wyruszyła w drogę z Callao w Peru. Sprawowała się świetnie. Żeglarze przeżyli mnóstwo przygód. Żywili się głównie złowionymi makrelami, tuńczykami i rekinami. Ale teraz, po przepłynięciu w ciągu 100 dni niemal 8 tys. km, dziwne falowanie oceanu zapowiada kres wyprawy.

Dochodzi 6.00, świta. Torstein Raaby ześlizguje się ze stanowiska obserwacyjnego na szczycie masztu. Opowiada, że na horyzoncie dostrzegł małe wysepki koralowe za wielką rafą Raroia. Na kursie „Kon-Tiki” leży, co prawda, ostatnia w łańcuszku wysp, południowa, ale tratwa dryfuje wprost na wielki mur rafy koralowej. Przekrzywione miecze pod belkami „Kon-Tiki” uniemożliwiają ominięcie niebezpieczeństwa. Heyerdahl i koledzy chcą zanurkować pod pokład i naprawić miecze, ale nagle dostrzegają znajome, wielkie cienie tuż za tratwą. Rekiny.

Pozostaje tylko czekać. 6 żeglarzy pospiesznie pakuje dokumenty i filmy do wodoszczelnych worków. Norwegowie ściągają wielki żagiel z wizerunkiem boga-wodza Kon-Tiki i nakrywają nim szałas. Wyciągają na pokład nieszczęsne miecze. To okropna praca, bo w ciągu 100 dni obrosły one gęstym kożuchem pąkli. Tratwa zanurza się teraz głębiej, co bardzo niepokoi żeglarzy. Cała ich nadzieja w tym, że któraś z wielkich fal przyboju okaże się na tyle wysoka, by „Kon-Tiki” wynieść na wierzch rafy, a nie rozbić o jej ścianę. Żeglarze pospiesznie konstruują kotwicę – puste bańki na wodę wypełniają zużytymi bateriami do radiostacji i wszelkimi kawałkami metalu, jakie znajdują na pokładzie.

„Kon-Tiki” powoli, nieubłaganie zbliża się do rafy. Torstein Raaby wywołuje przez radiostację świat, ale świat milczy. Heyerdahl robi to, co w takiej sytuacji powinien czynić każdy kapitan: wolny czas wykorzystuje na prowadzenie zapisków w dzienniku pokładowym. O 8.45 notuje: „Na pokładzie żadnej nerwowości, oprócz gorączkowych przygotowań. Na rafie przed nami leży coś, co wygląda jak wrak żaglowca”.

Żeglarze po raz pierwszy od 100 dni wkładają buty; ostre występy koralowe w mig pocięłyby gołe stopy do kości.

O 9.45 Heyerdahl pisze: „Bengt częstuje nas właśnie krzepiącym, gorącym posiłkiem – ostatnim przed wielkim wydarzeniem! Wewnątrz rafy leży jednak wrak”.

Radiotelegrafista Raaby łączy się z jakimś radioamatorem z Polinezji. Huk wielkich fal bijących o rafę utrudnia rozmowę. Heyerdahl śpieszy się: „9.50. Jesteśmy już bardzo blisko. Dryfujemy wzdłuż rafy. Już tylko ok. 100 m. Muszę już pakować dziennik. Sytuacja przedstawia się groźnie, ale damy sobie radę”.

Żeglarze rzucają swoją kotwicę. Tratwa obraca się rufą do rafy i tak dryfuje. Raaby w szalonym pośpiechu nadaje ostatni komunikat. Uprzedza, że „Kon-Tiki” pędzi na rafę Raroia, i prosi o nasłuch na jego fali co godzinę. Gdyby przez 36 godzin nie dał znaku życia, prosi o zorganizowanie ekspedycji ratunkowej. I ostatnie uderzenia kluczem Morse’a: „Zostało 50 m. Idziemy naprzód. Do widzenia”.

Knut Haugland chowa radiostację do gumowego worka. Każdy z 6 członków załogi ma własny sposób na przetrwanie. Erik Hesselberg, który zgubił gdzieś buty, wpełza do szałasu. Herman Watzinger, Bengt Danielsson i Raaby wdrapują się na skrzynie przed szałasem i mocno chwytają liny od masztu. Heyerdahl z Knutem Hauglandem łapią się mocno sztagu, liny łączącej dziób tratwy ze szczytem masztu.

Fala przyboju chwyta „Kon-Tiki” i unosi w powietrze. Tratwa przyspiesza dryf w kierunku ściany z koralowca. Ciężkie, nasiąknięte wodą pnie nie unoszą się, lecz nurkują w lśniącej toni wielkiej fali przyboju. Ogromna ściana wody wali się na pokład. Żeglarze nadludzkim wysiłkiem utrzymują w dłoniach liny. Pnie balsy i liny wiążące je skrzypią przeraźliwie, ale wytrzymują. Kolejna fala jest jeszcze wyższa. Ale w wodnej kipieli nikt nie daje się oderwać od swej liny. Wreszcie nadchodzi ściana wody wielka jak wieżowiec. Tratwa po prostu nurkuje w oceanie. Nad pokładem jest 6 m wody. „Kon-Tiki” wynurza się z trudem. Maszt jest złamany, jego koniec przebił dach szałasu. Takielunek zwisa z burty. Bambusowy pokład woda zdarła i niczym papier przylepiła do ściany zmiażdżonego bambusowego domku. Z sosnowego dziobu zostały drzazgi, ster jest rozbity. Ale w tych ruinach niczym wodne zwierzątka tkwią wszyscy żeglarze!

Kolejne wielkie fale porywają tratwę, ale są za małe, by wynieść ją na grzbiet rafy. „Kon-Tiki” niczym taran wali w koralowy mur. Belki i wiązania trzeszczą, lada chwilę tratwa się rozpadnie i wszyscy zginą zmiażdżeni o ścianę rafy. Norwegowie nie mają już sił. Pokiereszowane solą oczy nic nie widzą, ręce mdleją. Heyerdahl leży na skraju tratwy. Po kolejnym gigantycznym uderzeniu fali dostrzega nagle, że woda obok pnia robi się rdzawa. Wytrzeszcza oczy – tak, to jest koral! Zdemolowana „Kon-Tiki” osiadła na wierzchu rafy. Każda z fal przesuwa tratwę nieco w głąb. Wreszcie osiada ona 20 m od skraju rafy. Tu jest bezpieczna. Wszyscy są w niezłej formie, tylko Bengt, uderzony złamanym masztem, doznał wstrząsu mózgu.

Załoga „Kon-Tiki” rusza na odległą o 0,5 km wysepkę. Duża nie jest, ma tylko 200 m średnicy. Po 100 dniach przeżytych we wszechobecnej wilgoci dotknięcie gorącego piasku wprawia Norwegów w euforię. Watzinger wspina się na palmę, strąca orzechy kokosowe i częstuje kolegów świeżym, chłodnym mlekiem. Wyspa jest bezludna i wielkie kraby podchodzą na wyciągnięcie ręki, by przyjrzeć się dziwnym gościom. Erik Hesselberg, nie ruszając się z miejsca, łapie je i gotuje z nich zupę. Żeglarze rozpinają żagiel z obliczem Kon-Tiki na kwitnących, oszałamiająco pachnących krzakach, z liści palmowych układają wygodne legowiska. Bengt Danielsson zauważa, że 100-dniowy czyściec był odrobinę zbyt wilgotny, ale raj wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażał przed rejsem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.