Dziś, 30 lipca przypominany wydarzenie z 1936 roku, które tak oto opisał W. Kalicki:

Po płaskiej wyniosłości Kępy Oksywskiej pod Gdynią powoli toczy się wojskowa ciężarówka. Na pace siedzą podchorąży i 10 żołnierzy, oficer zaś zajmuje miejsce obok kierowcy. Dowodzący plutonem por. Rybicki wydaje rozkaz zatrzymania się. Niewielka łąka jest, jak na niekorzystne warunki terenowe na Kępie, w miarę przyzwoicie zasłonięta od wiatru.

Dochodzi 9.00. Żołnierze sprawnie wyładowują wielką stertę nagumowanego płótna. To czasza wojskowego balonu obserwacyjnego o pojemności 900 m sześc. Tkanina balonu uszczelniona jest gumą. Niedawno w Polsce opatentowano nowatorską technologię gumowania, dzięki której balonowa powłoka jest szczelniejsza i lżejsza od powłok identycznych rozmiarów wytwarzanych w innych krajach. Polska jest dziś prawdziwym potentatem w produkcji balonów sportowych.

Por. Rybicki uważnie lustruje przez lornetkę niebo. Rano dostał od przełożonych z dowództwa Marynarki Wojennej rozkaz przeprowadzenia ćwiczebnej obserwacji akwenu Zatoki Puckiej. Kłopot w tym, że w tych dniach niebo nad Polską jest tak wrogie lotnikom jak właściwie nigdy dotąd.

Przed dwoma dniami, o godz. 13.00, w Pomorze uderzył straszliwy huragan połączony z ulewnymi deszczami i potężnym gradobiciem. W Chełmży woda zalała część miasta i niemal wszystkie piwnice w domach w centrum. W Grzywnie nieopodal Torunia trąba powietrza uniosła w górę i rozerwała na strzępy wiejską chałupę. Na szczęście nikogo wtedy w środku nie było. Natomiast w Rychnowie, gdzie trąba także wyrwała z posad chłopski dom, zginęła gotująca obiad kobieta.

Huragan obalił tysiące drzew. W powiecie toruńskim ponad 300 domów zostało zniszczonych lub poważnie uszkodzonych. W Łążynie zawalił się kościół, w Dębinie z kościoła zostały tylko mury. Ogromne straty ponieśli rolnicy. Grad wielkości kurzego jajka zniszczył sady, wbił w ziemię zboża, powybijał okna w setkach domostw. Lekarze udzielili pomocy blisko 200 poranionym przez grad, kilkanaście osób trafiło do szpitali. Od uderzeń pioruna zginęła jedna osoba, cztery zostały ciężko poparzone.

Huragan zdemolował przedwczoraj także Wolne Miasto Gdańsk.

Wczoraj huragany targały niemal całą Polską. Na Łemkowszczyźnie niebywałe oberwanie chmury zatopiło trzy wioski. Na rzece Ropie w ciągu trzech godzin poziom wody poniósł się o ponad 3 m. W Piotrkowie Trybunalskim wichura zerwała kilkanaście dachów, od uderzeń piorunów wybuchły trzy groźne pożary. W Częstochowie huragan zerwał kilkadziesiąt dachów, zaś grad, znów wielkości kurzego jaja, pokaleczył kilkanaście osób i wybił ponad 500 szyb. W Kielcach przez cały dzień temperatura przekraczała 40 stopni w cieniu, w nocy zaś oberwanie chmur zamieniło ulice miasta w rwące strumienie o głębokości 0,5 m. Woda zalała piwnice w setkach domów. Pioruny spowodowały kilka poważnych pożarów, zniszczyły linie energetyczne i trakcji tramwajowej.

Tam gdzie nie uderzyły jeszcze huragany i burze, temperatury sięgają 40 stopni, w wilgotnym powietrzu zaś panuje złowróżbna, lepka cisza.

To stanowczo nie są okoliczności do lotów balonem, nawet na uwięzi.

Wszyscy polscy baloniarze, cywilni i wojskowi, mają w pamięci tragedię podczas międzynarodowych zawodów balonowych o Puchar Gordon-Bennetta w roku 1923. Od uderzeń piorunów spłonęły wtedy w powietrzu trzy balony, pięciu pilotów zginęło, jeden został ciężko ranny.

A przecież balony wojskowe napełniane są nie gazem świetlnym, jak balony sportowe, lecz o wiele bardziej palnym, wybuchowym wręcz wodorem.

Ale rozkaz to rozkaz. Zresztą teraz wszyscy baloniarze obowiązkowo wyposażeni są w spadochrony, mają więc wielką szansę, by nawet w razie największych kłopotów uratować życie.

Por. Rybicki poleca napełnić czaszę. Żołnierze sprawnie mocują linę cumowniczą do podwozia ciężarówki, podłączają przewody gazowe i po chwili z ciężkich stalowych butli leżących na pace samochodu zaczyna płynąć gaz.

Czasza nadyma się i wkrótce nad łąką pojawia się zgrabny grzyb balonu. Do gondoli wsiadają dowódca balonu por. Rybicki i jego pilot obserwator, niedawno wezwany z cywila do odbycia ćwiczeń, pchor. rezerwy Wiaderny. Balon powoli unosi się w górę. Zatrzymuje się na wysokości 600 m.

Niebo jest czyste.

Por. Rybicki lustruje przez lornetkę wody zatoki i lasy wokół Gdyni.

Dochodzi południe. Wkrótce koniec ćwiczebnej misji. Na niebie nie widać nic niepokojącego. Ot, raptem jedna jedyna chmura, nieduża, leniwie płynie od strony Gdyni.

Gdy chmura ta przepływa wysoko nad balonem, nagle uderza z niej potężny grom i trafia w czaszę statku powietrznego, która w mgnieniu oka zamienia się w gigantyczną pochodnię. Piorun pędzi po linie cumowniczej dalej, w dół. Uderza w ciężarówkę. Jedenastu żołnierzy odrzuca na bok jak piłki. Wszyscy są poparzeni, ogłuszeni. Samochód staje w płomieniach. Siedzący w szoferce kierowca szer. Kojtek, rażony piorunem, ciężko poparzony, nie ma sił, by wydostać się na zewnątrz. Gdy ogłuszeni żołnierze wreszcie dochodzą do siebie, Kojtek zwija się w płomieniach. Wyciągają kolegę, gaszą płonące ubranie, ale jego stan jest beznadziejny.

Z gondoli balonu nie od razu widać płomienie najpierw ogarniające górę powłoki, ale charakterystyczny huk gwałtownie spalającego się wodoru nie pozostawia wątpliwości.

 – Skacz! – krzyczy porucznik do podchorążego.

W tej chwili płomienie ogarniają czaszę balonu. Zdenerwowany podchorąży, zamiast skoczyć i dopiero w powietrzu pociągnąć za rączkę wyzwalającą spadochron, pociąga ją natychmiast, stojąc jeszcze w gondoli. Z tornistra wypada mu część spadochronu, służąca do wyciągnięcia, podczas swobodnego spadania skoczka, całej płachty. Por. Rybicki nie traci zimnej krwi. Nie bacząc na huczące nad głową płomienie, na paraliżujący żar, drżącymi rękami przepisowo składa rozwiniętą część płachty spadochronu podchorążego. Płonie cała czasza, balon coraz szybciej opada w dół. Nie ma ani sekundy do stracenia. Porucznik nie ma czasu, by włożyć złożoną część spadochronu do tornistra podchorążego – wkłada mu ją pod pachę i krzyczy, by skakał.

Patrzy, jak pchor. Wiaderny wspina się na burtę kosza i rzuca się w dół. Zaraz potem sam skacze między linami łączącymi kosz z czaszą balonu. Por. Rybicki leci w powietrzu, ale nie przestaje myśleć o podwładnym. Wykręca się w górę i z przerażeniem widzi, że podchorąży zaplątał się w linki podtrzymujące gondolę.

Porucznik nie może mu już pomóc. Ziemia jest coraz bliżej. Sięga na prawe ramię po rączkę spadochronu. Ale rączki nie ma na regulaminowym miejscu. Co się dzieje!?? Por. Rybicki, spadając jak kamień w dół, stara się myśleć chłodno, logicznie. Sabotaż? Nie, raczej niechlujstwo składających spadochron. Jeśli jednak pomylili się, to rączka powinna być przecież widoczna. Tylko gdzie? Na drugim ramieniu! I jest!!!

Rybicki szarpie ją i w odpowiedzi czuje potężne szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Wiatr przez chwilę znosi go nad morze, ale potem spycha na łąki.

Niedaleko od niego o ziemię uderza płonący balon z uwięzionym pod kulą płomieni podchorążym.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.