27 lipca 1841 roku zginął wybitny rosyjski poeta Michał Lermontow. Wydarzenia te wspomina W. Kalicki. Nie tak powinni umierać poeci:

Jest późne przedpołudnie, gdy w domu panny Katarzyny Bychowiec w Żeleznowodsku na Kaukazie zjawia się jej daleki kuzyn Michał Lermontow. Wybitny poeta, porucznik pułku tengińskiego, idzie z panną Katarzyną na długi spacer do lasu.

Dogasa skwarne popołudnie. Nieruchome, ciężkie powietrze zwiastuje rychłą burzę. Pannie Bychowiec podczas uroczej przechadzki zsuwa się z czoła złota przepaska na włosy. Poeta bawi się nią, obraca w palcach. W końcu chowa do kieszeni. Gdy żegna się z panną i jej ciocią, Katarzyna prosi o zwrot przepaski. Lermontow z uśmiechem odmawia.

 – Jeśli będę żył, sam ją pani przyniosę.

Wstaje, wychodzi. Panie nie wiedzą, że Lermontowa czeka wieczorem pojedynek.

Przedwczoraj na wieczorku tanecznym u państwa Wierzilinów w Piatigorsku, na którym bawiło się towarzystwo młodych oficerów walczących z powstaniem ludów Kaukazu pod wodzą Szamila, Lermontow zażartował sobie z dawnego kolegi ze szkoły podchorążych gwardii Mikołaja Martynowa. Pół roku temu Martynow, złapany na oszustwie karcianym, został zmuszony do opuszczenia wojska, ale nadal chadza w czerkieskiej kurtce mundurowej i z wielkim kindżałem u boku. I właśnie z tych akcesoriów zjadliwie zażartował Lermontow.

Martynow po wyjściu na ulicę zażądał satysfakcji w pojedynku.

Pojedynki są w imperium surowo zakazane, a ich uczestnicy karani. Ale Lermontow zgodził się. Choć groziły mu poważne represje – w zeszłym roku za pojedynek sprowokowany przez syna francuskiego ambasadora został zesłany na Kaukaz, pod kule powstańców – nie miał wyjścia. W gwardii kodeks honorowy obowiązuje wbrew oficjalnemu prawu.

Wczoraj pojedynkowicze wybrali sekundantów. Lermontow poprosił o to swego przyjaciela Stołypina-Mongo i księcia Trubieckiego. Martynow – księcia Wasilczykowa i, o dziwo, przyjaciela Lermontowa Michała Glebowa. Wszyscy są oficerami.

Sekundanci ustalili miejsce pojedynku i jego warunki, Stołypin-Mongo przyniósł wczoraj nawet swoje pojedynkowe pistolety, ale nikt z przyjaciół poety nie przejął się aferą.

Ot, jeszcze jedna pretensjonalna poza nieudacznika i grafomana Martynowa, Lermontow przeprosi go i wszyscy pojadą na bankiet. Nie wiedzą, że Martynowa szczuje na poetę kółko arystokracji i generalicji bawiącej tu na kuracji. Temu liberałowi i arogantowi Martynow ma przytrzeć nosa. Albo go postrzeli, albo Lermontow za udział w kolejnym pojedynku trafi za kraty.

Pojedynek ma się odbyć na niewielkiej polanie między dwoma dużymi krzewami, na mocno pochylonym zboczu.

Twarz Martynowa wykrzywia grymas nienawiści. Lermontow podchodzi do niego. Kłaniają się sobie poprawnie, ale Martynow natychmiast, zanim ze strony sekundantów zdąży paść przewidziane w honorowych obyczajach pytanie, czy przeciwnicy nie mają zamiaru się w ostatniej chwili pojednać, stwierdza, że czas już najwyższy, by Lermontow dał mu satysfakcję. Lermontow nie może odmówić. Kłopot w tym jednak, że jego sekundanci spóźniają się. W takich warunkach pojedynek nie powinien się odbyć. Ale Martynow nalega. Jak tu się jednak strzelać bez sekundantów? A z drugiej strony, jeśli Lermontow odmówiłby, mogłoby to wyglądać na ukartowane przez niego i jego sekundantów umyślne spóźnienie, by pojedynku uniknąć. A to już byłaby niezmywalna plama na honorze Lermontowa.

Aleksander Wasilczykow rzuca myśl: idzie burza, dalej czekać na przyjaciół Lermontowa nie sposób, trudno, niech się strzelają z dwoma sekundantami, ja będę sekundował Martynowowi, Glebow – Lermontowowi.

To niedopuszczalne nadużycie, bo przecież tak naprawdę obecni są sekundanci tylko jednego z pojedynkowiczów, ale młodziutki, ledwie 22-letni kornet Michał Glebow nie ma dość autorytetu, by zaprotestować. Nie zdaje sobie sprawy, że księciu Wasilczykowowi nie chodzi o znalezienie honorowego wyjścia dla Lermontowa, lecz o zabicie go.

Lermontow ułożył niedawno zgrabny epigramat, w którym Wasilczykowowi wypomniał świeży tytuł książęcy osiągnięty za paskudne zasługi ojca, głupotę krewnych i ordynarne obyczaje matki, prostej Kozaczki. Wasilczykow na pozór zniewagę puścił płazem, tak że nawet Lermontow nie podejrzewa w nim wroga, ale zaprzysiągł poecie zemstę.

I teraz czas zemsty nadszedł.

Zrywa się gwałtowna burza. Biją pioruny, leje jak z cebra. To nie są warunki do pojedynkowania się, ale Wasilczykow z fałszywą troską kontynuuje moralny szantaż wobec Glebowa: trudno i darmo, burza, nie burza, sekundanci, nie sekundanci, ale honor najważniejszy, więc bić się trzeba, i to zaraz. Nie dając Glebowowi ochłonąć, książę Wasilczykow wyciąga z pochwy szablę szaszkę i wbija ostrzem w pochyły stok.

 – Oto i granica – mówi do Glebowa.

Ten czuje, że nie ma wyjścia. Odlicza 15 kroków i rzuca w mokrą trawę swoją czapkę wojskową, w ten sposób wyznacza pas neutralny. Potem otwiera drewnianą skrzynkę, w której znajdują się powierzone mu przez Stołypina-Mongo dwa pojedynkowe pistolety Küchenreuter. Obaj pojedynkowicze wybierają broń.

Wasilczykow odlicza jeszcze po 10 kroków od wyznaczonego przez szaszkę i czapkę pasa neutralnego i ustawia tam obu przeciwników.

Wcześniej sekundanci obu stron uzgodnili, że z tak małej odległości pojedynkowicze mają się strzelać trzy razy.

Leje straszliwie.

Komendy wydaje Glebow.

 – Naprzód!

Martynow rusza pod górę. Lermontow stoi nieporuszony. Wreszcie odwodzi kurek, powoli podnosi lufę pistoletu i strzela w niebo.

W takim momencie sekundanci muszą przerwać pojedynek i skłonić strzelca, który sam się ostentacyjnie rozbroił, do powtórnego nabicia broni. Ale w ulewie i rozgardiaszu Glebow traci głowę i nie przerywa pojedynku. Martynow podchodzi do linii strefy neutralnej i – rzecz straszna, niehonorowa – przekracza ją! Z bliska strzela do bezbronnego Lermontowa.

Kula przebija klatkę piersiową poety tuż obok serca. Lermontow pada jak rażony gromem. Wasilczykow i Glebow podbiegają do leżącego. Z rany w piersi tryska krew. Glebow siada w trawie przy Lermontowie, kładzie jego głowę na kolanach. Osłania martwego przyjaciela od deszczu własnym płaszczem.

Spóźnieni, z trudem jadący wierzchem w ulewie pod górę sekundanci Lermontowa oraz przyjaciel poety oficer Rufin Dorochow słyszą dwa strzały w dużym, jak na pojedynek, odstępie czasu. Popędzają konie.

Na miejscu skamieniali ze grozy patrzą na Glebowa obejmującego martwego Lermontowa. Jego zabójca Martynow mamrocze coś o konieczności oddania się w ręce komendanta garnizonu i odchodzi do swojej dorożki. Książę Wasilczykow także szybko się ulatnia – jedzie szukać lekarza. Niewtajemniczeni w zamysł zabójstwa poety przyjaciele nawet nie pomyśleli o przyprowadzeniu na miejsce pojedynku lekarza – byli pewni, że w ich gronie honorowe swary rozejdą się po kościach. W końcu Lermontow nie krył, że strzelać się nie zamierza i ma zamiar przeprosić Martynowa, jeśli ten do końca będzie czuł urazę.

Ale żaden z nagabywanych przez Wasilczykowa lekarzy na miejsce pojedynku jechać nie chce. Żaden nie chce być zamieszany w aferę pojedynkową, nie chce popaść w niełaskę u cara. W domu to co innego, w domu mogą opatrzyć rany.

Ok. 22.00 Stołypin-Mongo zdobywa chłopską podwodę. Na niej przyjaciele poety wiozą jego ciało na miejski odwach. Rozeźlony wieścią o pojedynku komendant garnizonu rozkazał osadzić obu pojedynkowiczów na odwachu. Martynow trafia pod klucz. Lermontowa wacha każe zabierać dalej. Przyjaciele wiozą go na przedmieścia, do małego domku, jaki zajmował wraz ze Stołypinem-Mongo. Tam układają ciało poety na dywanie, a sami, milcząc, czuwają przy nim do świtu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.