1 lutego 1968 roku to punkt zwrotny w trwającej już 13 lat wojnie wietnamskiej. Tego dnia rozpoczęła się tzw. „Ofensywa Tet”. Ofensywa nie przyniosła Wietkongowi spodziewanych korzyści i zakończyła się militarną przegraną Północy. Zadała jednak ciężkie straty zarówno południowym Wietnamczykom, jak i Amerykanom. Opinia publiczna w USA przestała popierać udział US Army w wojnie wietnamskiej, co stopniowo prowadziło do politycznej kompromitacji Stanów Zjednoczonych, a wreszcie wycofania jej wojsk z Półwyspu Indochińskiego. W. Kalicki przywołuje dziś jedno z bardziej drastycznych wydarzeń tej ofensywy:

Nad Sajgonem wiszą słupy dymu. Płoną pojedyncze budynki w centrum i na przedmieściach. Zewsząd niesie się trzask strzałów karabinowych. To drugi dzień walk o stolicę Wietnamu Południowego, drugi dzień ofensywy Tet prowadzonej przez Ludowe Zbrojne Siły Wyzwoleńcze – komunistycznych partyzantów, których świat zna jako Wietkong.

Poprzedniej nocy w całym Wietnamie ponad 80 tys. komunistycznych partyzantów i przemyconych z północy żołnierzy regularnej armii północnowietnamskiej zaatakowało 32 spośród 44 największych miast Wietnamu Południowego. Celem ofensywy jest rozbicie armii południowowietnamskiej i wspierających ją oddziałów amerykańskich. W Sajgonie oddziały szturmowe Wietkongu uderzyły na najważniejsze cele wojskowe, na budynek radia i telewizji, Pałac Niepodległości – siedzibę prezydenta Thieu – oraz na ambasadę amerykańską. Doborowy pluton 19. Wietcongu „Ochotników śmierci” uzbrojonych w wyrzutnie rakiet i karabiny maszynowe wdarł się za wysoki mur otaczający teren ambasady amerykańskiej i zastrzelił 7 pełniących służbę na zewnątrz budynku marines. Ambasadę obroniło zaledwie 2 ocalałych marines wewnątrz budynku.

 „Ochotnicy śmierci”, otoczeni przez amerykańskie posiłki, bronili się do ostatniego żołnierza. Po 6-godzinnej bitwie ambasada była bezpieczna, ale w Sajgonie co i rusz wybuchają gwałtowne strzelaniny.

W sajgońskim biurze Associated Press fotoreporter Eddie Adams zastanawia się, gdzie tego ranka mogą wybuchnąć najcięższe walki. Cały poprzedni dzień spędził kilka przecznic od biura AP, w pobliżu amerykańskiej ambasady. Mimo iż walki na terenie ambasady były bardzo zaciekłe, Adams nie jest zadowolony ze swoich fotografii. Wszystko, co najważniejsze, działo się za wysokim murem okalającym ambasadę i cały jego dorobek to zdjęcia dokumentujące potyczki i chaos na pobliskich ulicach.

Adams ma znacznie większe ambicje niż większość zachodnich fotoreporterów polujących na możliwie dużo efektownych ujęć. On jest starym wojennym wyjadaczem. Jako fotoreporter wojenny wsławił się jeszcze podczas wojny koreańskiej, gdy towarzyszył w walkach amerykańskim marines. Do Wietnamu po raz pierwszy przybył przed 3 laty. Przed kilkoma tygodniami przyleciał na misję do Sajgonu po raz 3. Nadal uważany jest przez amerykańskich marines za swojego chłopa, w gruncie rzeczy za nadwornego fotografa tej elitarnej formacji. Dowódca wielkiej bazy piechoty morskiej w Da Nang gen. Lewis William Walt jest jego osobistym przyjacielem jeszcze z czasów walk 1. Dywizji Marines w Korei.

Eddiego Adamsa nie interesuje już codzienna, fotoreporterska młócka: szybkie fotki amerykańskich i południowowietnamskich żołnierzy jadących transporterami M-113 na pole walki, przeczesujących tyralierą pola ryżowe czy nawet żołnierzy wyskakujących z helikopterów i ruszających do akcji na terenie opanowanym przez Wietkong. Nie ukrywa pogardy dla panoszącej się praktyki wynajmowania przez zachodnich fotoreporterów za parę dolarów wietnamskich kilkunastoletnich chłopców, którzy na skuterach pędzą w miejsca walk, narażając życie, trzaskają byle jakie zdjęcia i oddają urobek swym protektorom, którzy wybierają najlepsze z nich i często sprzedają agencjom jako swoje.

Adams ciągle poluje na wielkie zdjęcie, zdjęcie-metaforę, które w jednym kadrze pokaże oblicze tej bezwzględnej wojny.

Tego zdjęcia ciągle nie udało mu się zrobić. Od pierwszych dni w Sajgonie Adams jest przybity, wręcz depresyjny. Wieczorami ponuro sączy w dziennikarskim barze drinki. „To wszystko nie to” – mówi kolegom o swoich fotografiach, choć akurat szefowie AP, którzy trochę już nawet żartują z perfekcjonistycznej obsesji Eddiego, są z jego pracy bardzo zadowoleni.

Do biura AP przyjeżdża na rowerze 14-letni fotograf Lo Hung. Oddaje zdjęcia i opowiada, gdzie teraz w mieście toczą się walki. W biurze agencji zjawia się też inny młodociany Wietnamczyk z aparatem fotograficznym, 18-letni Huynh Cong Ut. Adams nazywa go Nick Ut.

Z rozmów z Wietnamczykami i kolegami po fachu powoli wyłania się obraz sytuacji w 2. dniu ofensywy Wietkongu. Ciężkie walki nadal toczą się w miejscu, gdzie zaczyna się Cholon, kiedyś chińskie miasto, teraz chińska dzielnica Sajgonu. Gdy nadchodzi wiadomość, że żołnierze Wietkongu zostali otoczeniu przez siły rządowe i zabarykadowali się w słynnym historycznym zabytku pagodzie Quan Am, której mnisi są znani z opozycji wobec rządu południowowietnamskiego, Adams decyduje się – tam trzeba być! By nie jechać w rejon strzelaniny sam, proponuje Vo Suu, wietnamskiemu kamerzyście telewizji NBC, która ma biura po sąsiedzku, wspólną wyprawę.

Obaj dziennikarze dojeżdżają w pobliże Cholon samochodem. Potem idą pieszo. Jest piękna, słoneczna pogoda, ale ulice są puste. Na jezdniach i chodnikach porozrzucane są jakieś drobne przedmioty, gdzieniegdzie leżą puste łuski. Tu była bitwa.

Nagle zrywa się gwałtowna, krótka strzelanina. Adams i Vo idą w jej stronę szeroką ulicą z elegancką, niewysoką zabudową. Strzelanina cichnie, za to na ulicy pojawiają się południowowietnamscy marines. Nie widać po nich napięcia. Wyjaśniają Vo, że pagoda została odbita z rąk Wietkongu i w tym rejonie panuje już spokój.

Adams i Vo podchodzą do małej grupki wietnamskich marines i policjantów. Wśród nich uwagę zwraca chudy mężczyzna z wysokim czołem, w mundurze polowym z niedbale podwiniętymi rękawami. Żołnierze odnoszą się do niego z widocznym respektem. To płk Nguyen Ngoc Loan, szef południowowietnamskiej policji, dowodzący w tym rejonie oddziałami walczącymi z Wietkongiem.

Z bramy domu przy końcu ulicy 2 południowowietnamscy żołnierze wyprowadzają mężczyznę w kraciastej koszuli, bez spodni, bez butów. Mężczyzna ma związane na plecach ręce. Żołnierze ciągną go w stronę grupki wojskowych i 2 dziennikarzy. To wzięty do niewoli oficer Wietkongu Nguyen Van Lem. Widać wyraźnie, że został pobity przez żołnierzy. Adams odruchowo unosi swój 35-milimetrowy aparat i robi zdjęcie. Potem drugie. 2 m przed płk. Loan eskortujący jeńca żołnierze zatrzymują się i odstępują od niego.

Suu włącza trzymaną pod pachą kamerę. Adams trzyma w pogotowiu swój aparat. Jest pewien, że płk Loan przesłucha na gorąco jeńca. To może być niezłe ujęcie.

Płk Loan beznamiętnie podchodzi do jeńca i wyjmuje z kabury rewolwer. Twarz jeńca wykrzywia grymas trwogi, jego głowa lekko odchyla się od lufy. Płk Loan strzela mu z przyłożenia w skroń. W tej samej chwili Adams naciska spust migawki. Stojący z boku Vo nie przestaje filmować.

Ciało zastrzelonego leży na jezdni. Z czaszki wypływa wielka kałuża ciemnej krwi. Adams nachyla się i robi jeszcze parę zdjęć zabitemu. Zauważa to płk Loan.

Podchodzi do fotoreportera i mówi: „Oni zabili wielu moich ludzi i twoich też”. Potem, obojętny, odchodzi.

Adams dostarcza przez kierowcę samochodu rolkę z tuzinem fotografii egzekucji do biura Associated Press. Sam idzie do hotelu, potem z hotelowego baru wolno wędruje w stronę biura.

Gdy w biurze AP pierwsze fotografie trafiają z ciemni na ścianę, milkną maszyny do pisania. Wojenni wyjadacze w milczeniu patrzą na egzekucję jeńca.

Reporter Peter Arnett, widząc zdjęcia, porzuca pisanie i czeka na Adamsa, by zrobić z nim wywiad. Arnett ma do opisania inną wstrząsającą historię. Właśnie wrócił z prowincjonalnego miasta Ben Tre, które poprzedniego dnia zostało opanowane przez partyzantów Wietkongu. Nie mając sił, by ich z miasta wyprzeć, Amerykanie zbombardowali Ben Tre z powietrza i ostrzelali z ciężkiej artylerii. Co czwarty dom legł z gruzach, zginęły i odniosły rany tysiące cywili. Amerykański major powiedział zaraz po tym Arnettowi: „Musieliśmy zniszczyć to miasto, żeby je ocalić”.

Adams wkracza do biura AP. Wygląda na zmęczonego i znudzonego, ale to tylko poza.

 – Mam to, po co przyjechałem do Wietnamu – mówi jednemu z kolegów.

Fotoedytor Horst Faas wybrał 4 zdjęcia. Adams jest zły, domaga się, by wysłać w świat wszystkie. Ale transmiter radiowy jest już wyłączony. Następna transmisja – nad ranem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 stycznia 1910 – to dzień zakończenia sensacyjnego procesu sądowego nad Janiną Borowską. Sprawą żyła nie tylko cała ówczesna Polska, ale również i Europa. Borowską oskarżono o morderstwo i ostatecznie uniewinniono. Do dziś uważa się, iż sprawa nie została dostatecznie wyjaśniona. W. Kalicki wprowadza nas dzisiaj w atmosferę rozpraw sądowych z początku XX wieku:

Sala i galeria krakowskiego sądu od wczesnego ranka wypełnione są publicznością – do ostatniego miejsca. O 9.45 rozpoczyna się ostatni, 14. dzień procesu Janiny Borowskiej oskarżonej o zamordowanie adwokata dr. Włodzimierza Lewickiego. Rozprawa ma niecodzienny przebieg: skarżąca się na osłabienie, wskutek pobytu w areszcie śledczym, oskarżona leży w czarnej sukni i woalce na wygodnym fotelu z obniżonym oparciem. Na stoliku obok fotela woźny sądowy, jak każdego dnia rozprawy, stawia butelkę wina i szklankę. Zdaniem sądu trunek ma wzmacniać osłabłą oskarżoną. Niezależnie od jej prawdziwej czy wyimaginowanej słabości przy fotelu podsądnej stoi żołnierz z bagnetem na lufie karabinu.

Przemawia obrońca Borowskiej dr Szalay: „Panem et circenses – wołały głodne tłumy do swoich cezarów, a dziś hasło to w innych słowach rozbrzmiewa po całej kuli ziemskiej. Przed znajomością faktów, przed usłyszeniem słowa obrony, przed oskarżeniem, przed rozprawą opinia osądziła i zasądziła Borowską. Oskarżenie przyznaje, że nie można tu mówić o pewnikach i nie mając realnych podstaw, szuka w krainie ducha dowodów winy oskarżonej, bo opiera się głównie i niemal jedynie na bardzo trudnych zagadnieniach psychologicznych. Niezwykła oskarżona, kobieta inteligentna, niezwykłego umysłu, wyniszczona fizycznie aresztem śledczym, brakiem pokarmu, widmo półtrupa, którą sztucznymi, podniecającymi środkami utrzymuje się w możności nie do myślenia i mówienia, ale wprost do zachowania sił fizycznych, potrzebnych dla obecności na sali. Niezwykła rozprawa, gdzie przewodniczący sądu oskarża, świadkowie nie zeznają faktów, lecz wyjawiają swoje zdanie i opinie, wnoszą formalne oskarżenia”.

W jednym adwokat ma niewątpliwie rację: ustalenia poczynione w śledztwie i na sali sądowej sprawiły, że lwia część opinii publicznej przekonana jest o jej winie. Stronę oskarżonej trzymają przede wszystkim kobiety, zwłaszcza te sympatyzujące z ruchem emancypacyjnym.

Janina Borowska już przed 2 laty stała się bohaterką głośnego skandalu. Socjalistyczny dziennik krakowski „Naprzód” oskarżył ją, że jest tajną agentką carskiej ochrany. Borowska pozwała redaktora „Naprzodu” Emila Häckera o zniesławienie. Do reprezentowania jej przed sądem zgłosił się z własnej ochoty młody krakowski adwokat dr Włodzimierz Lewicki. Miał w tym, jak się z czasem okazało, ukryty cel. Udział w głośnym procesie miał odwrócić uwagę opinii publicznej od skandalu, w jaki wcześniej uwikłał się Lewicki, zachowując się niehonorowowo wobec redaktora „Nowin” Ludwika Szczepańskiego. Borowska ofertę Lewickiego przyjęła, licząc, że przystojny, charyzmatyczny obrońca uratuje jej skórę. 2 inteligentnych, przebiegłych manipulatorów rozpoczęło grę. Rychło przewagę uzyskał dr Lewicki: sprawę ze Szczepańskim przed sądem honorowym zaczął w tym samym czasie co proces Borowska-Häcker, którym Kraków interesował się niepomiernie żywiej. W czasie rozpraw z zimną krwią dopuścił do kompromitujących Borowską zeznań, byle tylko odwrócić uwagę krakowskiej opinii od sprawy ze Szczepańskim. W końcu wygrał: w zeszłym roku sąd uznał red. Häckera za oszczercę, co zresztą znaczyło tylko tyle, że pozwany nie miał w ręku niezbitych dowodów, a nie że Borowska tajną agentką nie była.

W czasie procesu pozostający w separacji Lewicki zaczął romans z Borowską, której mąż i dziecko pozostali we Lwowie. Gdy tylko Lewicki uporał się ze swoimi kłopotami, często gęsto wysługując się Borowską, rychło zaczął jej unikać. Zraniona kochanka szybko wytropiła, że mecenas związał się z Ireną hrabiną Tyszkiewiczową, planuje unieważnienie swego małżeństwa i ślub z hrabiną. Borowska tygodniami tropiła i nachodziła Lewickiego, domagając się już to odnowienia związku, już to zwrotu kompromitujących listów. Tych jednak Lewicki oddać nie chciał.

5 czerwca 1909 roku o północy w mieszkaniu Lewickiego przy Sławkowskiej lekarz pogotowia zastał konającego adwokata i Janinę Borowską. Lewicki miał przestrzeloną prawą skroń, wysadzone oko, nieprzytomny rzęził w agonii. Leżał na podłodze, tylko w koszuli, zakryty kocem. Czujność śledczych od razu obudził fakt, że Borowska, studentka medycyny, wezwała pogotowie co najmniej pół godziny po fatalnym strzale. W śledztwie co i rusz zmieniała zeznania: powtarzała się tylko opowieść, że Lewicki, siedząc z nią na szezlongu, najpierw, by dowieść potęgi swej do Borowskiej miłości, strzelił sobie z browninga w łeb, a potem, z przestrzeloną głową, jeszcze pół godziny z nią dwornie konwersował i całował po rękach. Niedokładnie usunięte ślady krwi i wymiocin oraz położenie pistoletowej łuski dowiodły jednak, że Lewicki zastrzelony został, leżąc na łóżku. Browning samobójcy znalazł się dopiero kilka godzin po zatrzymaniu Borowskiej ukryty w jej gorsecie. W mieszkaniu policja znalazła liczne ślady po spalonych listach, ale także nieodnalezioną przez Borowską, kompromitującą ją korespondencję.

Oskarżona jednak w śledztwie twardo zaprzeczała oczywistym dowodom. Na sali sądowej zaś od pierwszego dnia odgrywała rolę udręczonej nieomal na śmierć ofiary ślepego wymiaru sprawiedliwości.

Mecenas Szalay w swym wystąpieniu chwyta się każdej okazji, by w ławie przysięgłych wzbudzić współczucie dla oskarżonej i zasiać wątpliwości do jej winy: „Przypomnijcie sobie panowie zeznanie męża Borowskiej, gdy tu opowiadał, jak u nóg jego się wiła, obuwie jego całowała, prosząc, by nie wysyłał jej na medycynę, by zostawił ją w roli żony i matki. Nie usłuchał, nie zrozumiał kobiety, zabił w niej najwznioślejsze ideały życia kobiecego, popchnął ją w szranki tych licznych dziś walczących o inne ideały, o inne stanowisko kobiety w społeczeństwie”.

Dr Szalay zgadza się, że oskarżona mogła mieć słuszny żal do mecenasa Lewickiego, że uwiódł ją, że potraktował jak jedną z wielu miłostek. Mimo to uważa, że Borowska nie miała interesu w zastrzeleniu Lewickiego, i to uznaje za koronny dowód jej niewinności.

W wystąpieniu adwokata próżno by szukać logicznego wywodu, uzasadniającego niewinność oskarżonej. Mecenas Szalay jawnie gra na uczuciach przysięgłych, pomija niewygodne dla obrony ustalenia przewodu sądowego, z rzadka odwołuje się do konkretnych faktów; wiele mówi za to o wyjątkowej inteligencji Borowskiej, o jej udrękach psychicznych ostatniego roku, o niegodziwości ferowania ciężkiego wyroku, gdy brak bezapelacyjnej pewności.

Wystąpienie obrońcy kończy się o 12.30. W porównaniu z wygłoszonym poprzedniego dnia przemówieniem prokuratora Marowskiego, logicznie, krok po kroku wykazującym winę oskarżonej, sprawia wrażenie chaotycznej impresji. Przewodniczący rozprawie nadradca Błonarowicz zarządza półgodzinną przerwę. Po wznowieniu rozprawy publiczność, oczekująca na polemiki oskarżycieli i dramatyczne ostatnie słowo oskarżonej, jest rozczarowana. Prokurator Marowski i oskarżyciel posiłkowy mecenas Kłębkowski, reprezentujący żonę i siostrę zamordowanego, rezygnują z prawa do polemiki. Janina Borowska także zrzeka się prawa do głosu. Przewodniczący przerywa rozprawę do 15.30.

Już na godzinę przed tym terminem przed sądem zbierają się ogromne tłumy. W sali i na galerii panuje straszliwy tłok; szacowne damy z krakowskiego towarzystwa przepychają się i strofują jak przekupki. Przewodniczący Błonarowicz przez 1,5 godziny wygłasza résumé postępowania sądowego: przypomina przysięgłym najistotniejsze ustalenia śledztwa i procesu. Nadradca Błonarowicz przemawia spokojnie, obiektywnie, ale przywoływane przez niego fakty stawiają oskarżoną w coraz mniej korzystnym świetle. Janina Borowska przerywa przewodniczącemu trybunału i usiłuje z nim polemizować.

 – Proszę mi nie przerywać, bo panią w tej chwili wynieść każą! – irytuje się Błonarowicz.

 – Właśnie o to chciałam prosić, bo jestem tak osłabiona, że takich rzeczy słuchać nie mogę – wyjaśnia niespeszona Borowska.

 – I owszem – ripostuje przewodniczący.

 – Proszę mnie kazać wynieść z sali w drodze karnej – domaga się Borowska.

 – Nie! Tylko jeśli pani słaba, każę panią wynieść! – odprawia ją Błonarowicz.

Na salę wchodzą aresztanci, których adwokat zdążył przywołać celem wyniesienia oskarżonej.

Przewodniczący trybunału pyta Borowską, czy mają ją wynieść.

 – Proszę – szepce omdlewającym, scenicznym głosem oskarżona.

Nadradca pyta ją, czy jest słaba. Borowska skwapliwie potwierdza. Ale Błonarowicz zwraca się do więziennego lekarza dr. Smolarskiego: „Proszę oskarżoną zbadać, bo ja tego nie widzę”. Lekarz bada puls Borowskiej i orzeka, że może pozostać na sali. Przewodniczący decyduje, by oskarżonej nie wynosić, i wreszcie kończy swe résumé: „Spełniłem swój obowiązek, nie bacząc na różne pogróżki, które otrzymywałem w listach bezimiennych, nie zważając na obelgi, które mnie tutaj spotykały, bo wiedziałem, że z wypełnieniem obowiązku łączą się i przykrości. Macie panowie wydać wyrok sprawiedliwy, tego domaga się od was społeczeństwo; bo jacy sędziowie, takie społeczeństwo”. Po tych słowach publiczność wstaje z miejsc i długo bije brawo.

Przysięgli wychodzą o 17.35 na naradę. Po godzinie jednak wracają. Przewodniczący ławy, urzędnik towarzystwa ubezpieczeniowego Adam Świderski oświadcza, że przysięgli domagają się, by prócz odpowiedzi na pytania sądu, czy oskarżona winna jest umyślnego, zaplanowanego na zimno morderstwa (wyrok: kara śmierci) czy też nieumyślnego, nieplanowanego zabójstwa (wyrok: ciężka twierdza), mogli odpowiedzieć na pytanie trzecie: czy Borowska doprowadziła do śmierci Lewickiego przez nieostrożne obchodzenie się z bronią? W takim wypadku groziłby jej zaledwie rok aresztu. Prokurator gwałtownie sprzeciwia się wnioskowi przysięgłych. Polemizuje z nim adwokat, ale przewodniczący Błonarowski rozstrzyga, że dodatkowej furtki do złagodzenia kary oskarżonej nie będzie. Przysięgli wychodzą na naradę. O 19.15 wracają na salę. Adam Świderski odczytuje wyrok. Na pytanie, czy Borowska popełniła morderstwo, wszystkich 12 przysięgłych odpowiedziało: nie. Na pytanie, czy winna jest zabójstwa, 6 przysięgłych odpowiedziało: tak, 6: nie.

Na sali rozlegają się głośne oklaski i okrzyki protestu. Cieszą się głównie kobiety, oburzają – mężczyźni.

Na podstawie tego werdyktu trybunał wydaje wyrok uniewinniający. Do Borowskiej podchodzi aktorka Irena Solska i gratuluje uniewinnienia. Prokurator natychmiast zgłasza zażalenie nieważności wyroku. Wobec tego Borowską żołnierz wyprowadza do aresztu. Ulica przed sądem aż huczy od krzyków protestu i oburzenia.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 stycznia 1986 – tragiczny dzień dla amerykańskiej kosmicznej agencji NASA. W tym dniu doszło do katastrofy promu kosmicznego Challenger. Wydarzenie natychmiast stało się bardzo medialne. Zginęła cała siedmioosobowa załoga. Bardzo traumatyczne przeżycie dla tysięcy dzieci i młodzieży oglądających transmisję na żywo ze startu Challengera, gdyż wśród członków załogi była również nauczycielka. Zobaczmy ten wypadek jeszcze raz oczyma W. Kalickiego:

Późno w nocy inż. Roger Boisjoly z firmy Morton Thiokol kończy pisać notatkę służbową dla wiceprezesa koncernu R.K. Lunda. Prosi o wstrzymanie porannego startu wahadłowca „Challenger” z Ośrodka Kosmicznego im Kennedy’ego na Florydzie. Powód? Boisjoly obawia się o główne pierścienie uszczelniające w dwóch silnikach wspomagających na paliwo stałe.

Wyprodukowane przez Morton Thiokol silniki są w istocie ogromnymi rakietami wypełnionymi mieszaniną 16 proc. proszku aluminiowego, 70 proc. nadchloranu amonowego, niewielkiej ilości sproszkowanego tlenku żelaza oraz 14 proc. tworzyw syntetycznych, spajających paliwo i nadających mu konsystencję uczniowskiej gumki do wymazywania śladów ołówka. Gdy rakiety wspomagające zostaną odpalone, nie ma możliwości regulowania siły ich ciągu, wyłączenia ich ani awaryjnego odrzucenia. Nawet gdyby któraś z nich uległa awarii, nawet gdyby awarii uległ sam wahadłowiec, rakiety muszą pracować aż do całkowitego wypalenia paliwa, i tym samym coraz bardziej rozpędzać prom kosmiczny. Dużo bardziej bezpieczny byłby system 2 członów napędzających na paliwo ciekłe (po zużyciu paliwa dolny byłby odrzucany), których ciąg można regulować, ale z powodu braku funduszy NASA przed 14 laty wybrała ryzykowny system rakiet na paliwo stałe. W razie ich awarii nic nie uratowałoby promu i astronautów. Dlatego konstruktorzy NASA i produkujący rakiety wspomagające koncern Morton Thiokol długo testowali ich niezawodność. Podczas prób w roku 1979 na poligonie rakietowym w Utah w jednej z rakiet, po wypaleniu połowy paliwa, wystąpiły rytmiczne drgania w rozgrzanym do temperatury 3 tys. stopni Celsjusza strumieniu gazów wylotowych. Przeciążały one dodatkowo korpus rakiety, ale – ponieważ w kolejnych testach i w lotach próbnych zjawisko to nie wystąpiło – rezultat próby w Utah zignorowano.

Dotychczas wahadłowce odbyły 24 loty – sam „Challenger” latał już 9 razy – i silniki wspomagające nie sprawiały kłopotów.

Ale inż. Boisjoly nie podoba się materiał, z którego wykonane są główne pierścienie uszczelniające rakiet wspomagających. Od roku wysyła do szefów wnioski o uruchomienie produkcji bezpieczniejszych pierścieni. Bez skutku.

Inż. Boisjoly niepokoi się tym bardziej, że „Challenger” stoi na stanowisku startowym, pod gołym niebem, w sumie już 38 dni. Tego jeszcze w historii lotów wahadłowców nie było. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia z powodu awarii i drobnych usterek lot odwoływano 5 razy. Uszczelnienia zalewane były przez deszcze, schły na wietrze, słońce solidnie rozgrzewało je za dnia, a nocami wychładzały się do kilku stopni Celsjusza. A dziś meteorolodzy przestrzegają plantatorów pomarańczy, że nad ranem na Florydzie będą 2 stopnie mrozu. Jak pierścienie uszczelniające zniosą taką ekstremalną temperaturę?

Wczesnym rankiem załoga wahadłowca podjeżdża pod stanowisko startowe. Winda wynosi 7 astronautów w srebrzystych kombinezonach NASA na platformę na wysokości kabiny „Challengera”. Pierwszy wchodzi do środka dowódca promu 47-letni Francis D. Scobee. Jako pilot wojskowy walczył w Wietnamie, w sumie latał na 45 różnych typach samolotów. Także jako astronauta na spore doświadczenie – w 1984 roku brał udział w locie testowym wcześniejszej wersji promu kosmicznego, podczas której naprawiono i przywrócono na orbitę uszkodzonego satelitę „Solar Maximum”. Był to spory sukces NASA.

Scobee zajmuje miejsce w górnej części kabiny, nad wydłużonym nosem promu kosmicznego, w pierwszym rzędzie, leżących w tym położeniu wahadłowca foteli. Za Scobee do kabiny wchodzi pilot wahadłowca Michael J. Smith, 41-letni były instruktor lotnictwa floty. To jego pierwszy lot w kosmos. Smith sadowi się po prawej ręce Scobee.

W fotelach za nimi układają się specjaliści NASA, mający prowadzić na orbicie programy badawcze. Za Francisem Scobee zajmuje miejsce neuropsycholog Judith Resnick. To nie jest jej pierwszy lot orbitalny – w 1984 roku była drugą Amerykanką, która poleciała w kosmos. Po prawej ręce Resnick układa się Ronald E. Mcnair, specjalista od elektroniki kwantowej i technologii laserowej. McNair, który dziś wystartuje w kosmos po raz drugi, ma doktorat i czarny pas karate, podczas lotu zaś ma obsługiwać sztuczne ramię do przemieszczania ładunków w przestrzeni. Na przemieszczenie czeka w ładowni „Challengera” nie byle jaki ładunek: satelita telekomunikacyjny TDRS-B – waży 18,5 t. To najcięższe spośród wszystkich wysłanych przez Amerykanów na orbitę sztucznych ciał niebieskich.

Ostatnia trójka zajmuje fotele w dolnej części dziobu wahadłowca, wysuniętej przed górną część kabiny. Ellison S. Onizuka układa się nieco z tyłu, po lewej. To trzeci z naukowców, specjalistów NASA. Z przodu zajmują miejsca 2 uczestnicy lotu, którzy w ogóle nie są pracownikami federalnymi. Gregory B. Jarvis jest naukowcem biorącej udział w realizacji amerykańskiego programu kosmicznego prywatnej korporacji Hughes Aircraft. 1,5 roku temu wygrał konkurs na astronautę, w którym brało udział przeszło 600 pracowników Hughes Aircraft. Podczas lotu „Challengera” ma zbierać informacje o pracy napędzanych paliwem ciekłym głównych silników promu, ale wtajemniczeni zdają sobie sprawę, że jego udział w locie to trochę turystyczny bonus.

Medialną gwiazdą tego lotu jest Sharon Christa McAuliffe, 37-letnia nauczycielka, matka 2 dzieci. W 1984 roku została wybrana spośród ponad 11 tys. nauczycieli z całych Stanów, by polecieć w kosmos i w kabinie wahadłowca przeprowadzić lekcję fizyki, transmitowaną przez telewizje do wszystkich amerykańskich szkół. Media w Stanach opisują ją i jej życie od wielu tygodni. Dla milionów Amerykanów McAuliffe stała się już dobrą znajomą, wręcz kimś bliskim. Przeciętni Amerykanie są dumni, że wreszcie w kosmos poleci ktoś taki jak oni, zwykła „hokejowa mama” z sąsiedztwa, po południu dowożąca dzieciaki na zajęcia dodatkowe, a nie zawodowcy przygotowywani do misji przez wiele lat.

Promiennie uśmiechnięta McAulife z grzywą ciemnych włosów nad czołem energicznie wkracza na pokład „Challengera”. Jest w niej tyle radości, że pracownicy obsługi uśmiechają się do niej i machają rękami. Jeden z pracowników NASA wręcza jej błyszczące czerwone jabłko – w Stanach tradycyjny symbol szkoły.

Dla NASA i prezydenta Ronalda Reagana ten lot ma szczególne znaczenie propagandowe, nie tylko z powodu debiutującej w roli astronautki zwyczajnej Amerykanki. Skład reszty załogi nie jest przypadkowy; ma symbolizować wielokulturowość i wieloetniczność amerykańskiego społeczeństwa, a przy tym pokazywać, że każdy Amerykanin, niezależnie od pochodzenia, może sięgnąć gwiazd. Judith Resnick urodziła się i wychowała w rodzinie żydowskich ortodoksów, Ronald McNair jest Afroamerykaninem, a urodzony na Hawajach Ellison Onizuka pochodzi z rodziny japońskich osadników.

Misja o kodzie 51-L zaczyna się z 2-godzinnym opóźnieniem. Kierownictwo lotu woli zaczekać, aż nietypowy na Florydzie mróz ustąpi i kadłub wahadłowca, osadzony na dużo od niego większym zbiorniku, zawierającym ciekły tlen i ciekły wodór dla 3 silników promu, nagrzeją się w promieniach słońca. Silniki wspomagające na paliwo stałe przymocowane są do wielkiego zbiornika z wodorem i tlenem.

Na 2 minuty przed startem Judith Resnick pyta dowódcę:

 – Mógłbyś mi to oddać? – Chodzi o jej ulubioną maskotkę.

 – 2 minuty do startu, lepiej obserwuj odliczanie – odpowiada Scobee.

13 sekund później pilot Smith zauważa:

 – OK, idzie ramię LOX. – To ramię zasilające zbiornika tlenu.

 – Nie powinno ono iść inaczej? – pyta Onizuka.

Wszyscy wybuchają śmiechem.

 – Nie mogłem zobaczyć ruchu, ramię było za głównym monitorem – tłumaczy się po chwili Onizuka.

Na 1,5 minuty przed startem Resnick pyta:

 – Macie zapięte pasy?

 – Po co? – odpowiada pytaniem pilot.

 – Swoich nie zapinam, mogę potrzebować sięgnąć po coś później – dodaje z dezynwolturą Scobee.

Gdy do startu brakuje 40 sekund, Smith niepokoi się, że w zewnętrznym zbiorniku paliwa zaskakująco spada ciśnienie.

 – Wczoraj było to samo – pociesza go Scobee.

O 11.28 odpalone zostają główne silniki „Challengera” na paliwo płynne.

 – W porządkuuu! – woła Resnick.

Scobee dodaje mocy. Prom nadal jest przymocowany do wieży startowej. Statek wypina się do góry. W tym momencie naprężenia w jego konstrukcji są największe. W ogromnych kłębach białego dymu pojawiają się dodatkowe płomienie – odpalone zostały oba silniki wspomagające na paliwo stałe. Zwolniony w tym momencie „Challenger” wolno rusza do góry.

 – Start, start do dwudziestej piątej misji wahadłowca kosmicznego! Wahadłowiec opuścił wieżę! – krzyczy jeden z kontrolerów lotu.

Sala obserwacyjna jest wypełniona po brzegi. Większość obecnych siedzi na podłodze. Z tyłu stoi inż. Roger Boisjoly z Morton Thiokol.

W kabinie promu nastrój jest doskonały.

 – Idź, mamuśko! – woła pilot Smith.

Ani załoga „Challengera”, ani rodziny astronautów, obserwujące start z platformy widokowej – są na niej m.in. mąż, dzieci i rodzice Christy McAuliffe – ani widzowie nadającej na żywo stacji CNN (loty wahadłowców tak już spowszedniały, ze inne stacje telewizyjne dawno zaniechały nadawania transmisji z ich startów), ani nawet kontrolerzy lotu nie mają pojęcia, że coś idzie jednak nie tak. Rejestrują to tylko ultraszybkie kamery NASA. W 0,678 sekundy po starcie z miejsca łączenia prawej rakiety wspomagającej na paliwo stałe z rufą zbiornika na paliwo ciekłe wydobywa się potężny kłąb szarego dymu. W ciągu 1,5 sekundy z tego miejsca wytryska 8 kłębów dymu. Biją w górę, przed rozpędzony do wielkiej prędkości prom kosmiczny. To znak, że wydostają się na zewnątrz pod gigantycznym ciśnieniem. Każda z erupcji dymu jest coraz ciemniejsza, a to znaczy, że płonie nieszczelny gumowy pierścień uszczelniający silnika wspomagającego. Tego właśnie obawiał się inż. Boisjoly.

W 62. sekundzie lotu pilot melduje:

 – 35 tys. stóp, 1,5 Macha.

 – Przyspieszaj – rozkazuje w 70. sekundzie Scobee.

Płomień przepala główny zbiornik ciekłego wodoru. W 73. sekundzie lotu pilot Smith krzyczy z zaskoczeniem:

 – Uhoh!

Źródło: Wikipedia.org

W tej samej chwili na pomarańczowo eksplodują niemal 2 mln l paliwa. Niebo zasłania ogromna biała chmura w kształcie skorpiona. W ośrodku kontroli lotu na wszystkich ekranach obraz „Challengera” zastępują rozbłyskujące gwiazdeczki i przebijająca je litera „S” – znak, że transmisja została przerwana.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 stycznia 1945 roku radzieccy żołnierze otworzyli bramy KL Auschwitz. Paradoksem historii było to, że przedstawiciele jednego totalitaryzmu uwolnili więźniów drugiego totalitaryzmu. Wolność odzyskało około 7 tys. więźniów. Za sprawą W. Kalickiego przypominamy tamte wydarzenia:

Lejtn. Jurij Ilinski dostrzega przy zaśnieżonej drodze tablicę z napisem „Auschwitz”. Dalej widać zabudowania miasta.

Jego kompania wchodzi w skład 100. Lwowskiej Dywizji Piechoty dowodzonej przez gen. mjr. Fiedora Krasawina. Dywizja od wschodu naciera na Oświęcim. Dowódca uderzającej od Krakowa na Górny Śląsk 60. Armii I Frontu Ukraińskiego gen. płk Paweł Kuroczkin zamierza w rejonie Oświęcimia otoczyć w dużym kotle wycofujące się siły niemieckie. Sowieckie dywizje nacierają na miasto od północy i od południowego wschodu.

19-letni Ilinski nie ma pojęcia, czy to jeszcze Polska, czy już Niemcy. Dla jego żołnierzy to ważna różnica – żaden z nich nie ma wątpliwości, że w „prokljatoj Germanii” wreszcie będzie im więcej wolno. Gdy sowieccy żołnierze wchodzą do miasta, wszystko staje się jasne. Na domach pojawiają się biało-czerwone flagi, wszędzie pełno rozradowanych polskich mieszkańców. Polacy co rusz przywołują czerwonoarmistów i pokazują im wmieszanych w tłum, poprzebieranych w cywilne ubrania hitlerowskich funkcjonariuszy.

Niemcy nie bronią Oświęcimia i kompania Ilinskiego, która liczy najwyżej połowę etatowego stanu, ok. godz. 14.00 dociera do stacji kolejowej. W otwartym terenie czerwonoarmistów wciska w śnieg ogień karabinów maszynowych. Niemcy siedzą w kilku bunkrach usytuowanych przy stacji, między torami. Są dobrze wstrzelani.

Sowieccy żołnierze niemal pół godziny pełzną w kopnym śniegu, zanim wreszcie jeden z nich obezwładnia wiązką granatów najbliższy z bunkrów. Chwilę potem za plecami czerwonoarmistów rozlega się ryk silników. Na odsiecz kompanii Ilinskiego przybywają czołgi. Huk armatnich wystrzałów i już drugi bunkier rozbity. Niemieckie karabiny maszynowe milkną. Lejtnant na czele swoich piechurów dopada stacji, przeskakuje przez tory. Dalej widać strażnicze wieżyczki i mnóstwo gęsto stojących baraków. Sowieci łapią w lot – to musi być obóz.

Czerwonoarmiści podchodzą bliżej, dostrzegają druty kolczaste. Przez dziury w ogrodzeniu wślizgują się między baraki. Idą ostrożnie – w pobliżu ciągle słychać strzały. Pod ścianą baraku dostrzegają stos straszliwie wychudzonych ciał. Pod kolejnym barakiem – gromadę rozstrzelanych kobiet i mężczyzn. I w końcu trafiają na barak z zagłodzonymi, obdartymi, chorymi dziećmi. Najmłodsze mają po 2–3 lata. Sołdaci rozpinają plecaki i rozdają im wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia. 6-letni chłopczyk łapie Ilinskiego za rękę i już nie puszcza. Oprowadza go po obozie, pokazuje: tu było krematorium, a to łaźnia, tam palili ludzi na stosach. Lejtnant bierze ze stosu nadpalonych kości kawałek ludzkiej szczęki i chowa do plecaka. Na pytanie, gdzie rodzice, chłopczyk odpowiada spokojnie, że Niemcy ich zabili. Ilinski w jednej sekundzie postanawia zabrać dziecko ze sobą, do swojego batalionu. Odchucha się je, odkarmi, ubierze. Przy armii zawsze będzie mu lepiej, dostatniej niż wśród cywilów. Ale kombat, dowódca batalionu, każe chłopczyka odprowadzić z powrotem. Dziecko płacze. Ilinskiemu też zbiera się na płacz. W końcu daje chłopczykowi na pożegnanie to, co ma najcenniejszego: maleńki niklowany damski pistolecik kaliber 5 mm.

SS już od lipca 1944 roku, od momentu oswobodzenia obozu na Majdanku, systematycznie likwidowało akta i zmniejszało liczbę więźniów w obozach w Auschwitz i Birkenau. Od początku grudnia 1944 roku do 15 stycznia 1945 wywieziono z obozowych magazynów do Rzeszy ponad 0,5 mln sztuk ubrań po zamordowanych w komorach gazowych. Od jesieni 1944 więźniowie zmuszani byli do zacierania śladów zbrodni: demontowali wyposażenie komór gazowych i krematoriów, rozbierali drewniane baraki, palili akta (w styczniu 1945 palili je w stosach na obozowych ulicach), wykopywali prochy spalonych ofiar i wysypywali do rzeki Soły, plantowali grunt, sadzili drzewa. Tydzień temu Niemcy wysadzili krematoria II i III, a wczoraj o 1.00 ostatnie – krematorium V.

Ostatnie apele w obozie Auschwitz-Birkenau odbyły się 10 dni temu. Nazajutrz zaczęła się ewakuacja 58 tys. więźniów w 500-osobowych kolumnach marszowych, w śniegach i ponad 20-stopniowym mrozie. Słabnących mordowali esesmani. Zginęły tysiące więźniów.

W obozie Auschwitz pozostało ok. 1200 więźniów, chorych i niezdolnych do marszu; w Birkenau – 5800 więźniów, w większości kobiet. Straże SS znikły przed 6 dniami, ale teren obozu nadal przeczesywały patrole SS i Wehrmachtu. Jeszcze przedwczoraj do Birkenau wpadł oddział SD, który zebrał 150 Żydów, wyprowadził za bramę i część z nich rozstrzelał. W tym czasie w obozie Auschwitz esesmani przeszukali baraki, spędzili więźniów w jedno miejsce i szykowali się do egzekucji, gdy nadjechali gestapowcy z wiadomością, że Rosjanie w każdej chwili mogą domknąć kocioł. Wtedy Niemcy w pośpiechu opuścili obóz.

W Birkenau chorzy i skrajnie osłabieni więźniowie pochowali się w barakach. Po godz. 14.00 słychać okrzyki: „Idą! Idą!”.

Więzień Alfred Fiderkiewicz na głównej drodze obozu dostrzega sowieckiego żołnierza. Idzie po śniegu miękkim krokiem, z kolbą przy ramieniu. Fiderkiewiczowi wyzwoliciel kojarzy się z myśliwym na polowaniu. Wychodzi mu naprzeciw:

 – Zdrawstwujtie!

Rosjanin z uśmiechem pyta, czy są tu Niemcy, i czujnym krokiem rusza dalej.

Po południu na teren obozu macierzystego Auschwitz i do Birkenau wkraczają pozostałe sowieckie oddziały. Na widok wychudzonych trupów i zagłodzonych, ważących po 30 kg więźniów z najwyższym trudem idących przez śnieg ku wyzwolicielom, wielu zahartowanych czerwonoarmistów płacze jak dzieci. Rosjanie oddają ludziom w pasiakach cały swój prowiant. Niestety, żołnierze zaopatrzeni są wyśmienicie: prócz sucharów mają konserwy z tłustą wieprzowiną, połcie solonego wędzonego boczku. Mięso jest dla wygłodzonych więźniów śmiertelnym zagrożeniem, ale tylko nieliczni potrafią się ograniczyć do sucharów. Nie mija kwadrans i pierwsi nieszczęśnicy w pasiakach zwijają się z bólu i znaczą śnieg krwawą biegunką. Wielu umiera. Wśród nich znany przedwojenny prawnik z Wiednia, nadprokurator dr Wachsman.

Późnym popołudniem na terenie obozu zjawiają się sowieccy lekarze wojskowi. Natychmiast rozkazują odebrać byłym więźniom wszystko, co mają do jedzenia – z wyjątkiem sucharów – i zabierają się do badania chorych.

Do bloku chorych w Birkenau sowieccy żołnierze docierają późno, już po zmroku. Gdy drzwi wielkiego baraku powoli się otwierają, dziesiątki leżących w ubraniach chorych więźniarek zamiera z przerażenia. Podczas ewakuacji esesmani nie zdążyli zlikwidować szpitala kobiecego – czyżby teraz wrócili, by chore więźniarki zabić? Do tonącego w ciemnościach baraku wchodzą gęsiego czerwonoarmiści. Każdy trzyma w ręku świecę. Pierwszy, wysoki Rosjanin, idzie ostrożnie, rozgląda się. Za nim maszeruje straszliwie brzydki Mongoł. Na jego ręku siedzi obozowe dziecko – wychudzone, brudne. Malec przytula się, majstruje koło twarzy sołdata, który z uśmiechem odsuwa głowę, gdy paluszek trafia go w oko.

Chore więźniarki z płaczem czołgają się do żołnierzy, obejmują ich za nogi, całują po rękach. Rosjanie trochę przerażeni głaszczą ich ogolone głowy, podnoszą wychudłe jak szczapy ciała.

 – Czy do Budapesztu można wracać? – woła któraś.

 – Można – odpowiada najwyższy z żołnierzy.

 – A do Belgradu?

 – Można, można.

 – A do Łodzi? – woła zza pleców towarzyszek niedoli 16-letnia Julia Temerson, Żydówka z Łodzi.

 – Można!

Ciężko chora niemiecka więźniarka przepycha się do Rosjanina:

 – Berlin? Berlin?

 – Berlin jeszcze nie, ale już niedługo.

W okolicach Oświęcimia i Brzezinki wieczorem i w nocy toczą się dość intensywne walki. Sowieccy żołnierze, którzy parę godzin wcześniej przemaszerowali przez teren obu obozów, żadnych jeńców teraz nie biorą.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

„Wielka Gwiazda Afryki” – tak nazywa się największy diament, jaki do tej pory wydobyto, a stało się to 26 stycznia 1905 w okolicach Pretorii w Afryce. W. Kalicki przypomina dziś to wydarzenie:

Popołudniowe słońce sięga dna gigantycznej dziury w ziemi o powierzchni 30 ha, głębokiej na 10 m, na dnie której uwija się ponad 1000 czarnoskórych robotników. W środku wielkiej dziury wybranej w stepie podbitego przed 2 laty przez Brytyjczyków boerskiego Transwalu na południu Afryki wyrąbano drugą, ogromną jamę, o średnicy kilkakrotnie mniejszej od całej kopalnianej dziury i płytszą o połowę.

Gigantyczną jamę powoli obchodzi niski biały mężczyzna w zniszczonym, zakurzonym garniturze. Filcowy kapelusz skrywa jego krótkie, gęste, leciutko szpakowate włosy. Mimo szerokiego ronda kapelusza jego twarz jest spalona słońcem, a wydatny ciemnobrązowy nos kontrastuje z bielą króciutkiej brody. Mężczyzna idzie nieśpiesznie, wodnistobłękitnymi oczami uważnie ogląda strome ściany wielkiej dziury.

Niedawno potężna eksplozja rozerwała skały i grunt na dnie. Górnicy pakują teraz urobek na wagoniki przemysłowej kolejki, stojące na dnie dziury, które wywiozą go po stromo ułożonych torach na powierzchnię do zakładu przeróbki. Tam urobek zostanie zrzucony na wielkie hałdy, potem rozdrobniony i przejrzany przez robotników w poszukiwaniu białych przezroczystych kamyczków – surowych diamentów.

Jeszcze parę lat temu była tu zaciszna farma starego Boera Joachima Prinsloo, sławnego wśród poszukiwaczy złota i diamentów.

W 1886 roku, gdy w Transwalu wybuchła gorączka złota, Prinsloo mieszkał na farmie Madderfontein i wszystkim powtarzał, że na tej farmie chce spokojnie umrzeć. Ale poszukiwacze złota podejrzewali, że Prinsloo mieszka na żyle złota, i w końcu nakłonili go do sprzedaży Madderfontein ogromnymi pieniędzmi. Bogaty Prinsloo kupił sobie – kawał drogi od starej farmy – nową, zwaną Kaalfontein. Nowi właściciele Madderfontein odkryli pod chałupą starego Joachima nadzwyczajnie bogate złoża złota.

Prinsloo z dorosłą córką szybko zadomowił się w Kaalfontein i znów powtarzał sąsiadom, że już się stąd nie ruszy. Do czasu gdy w pobliżu znaleziono kominy kimberlitowe, formacje geologiczne zawierające diamenty. Poszukiwacze diamentów ogromnymi pieniędzmi skusili Prinsloo, który sprzedał Kaalfontein i przeprowadził się na trzecią farmę. W Kaalfontein powstała świetnie prosperująca kopalnia diamentów.

Ostatnią już farmę Joachima Prinsloo upatrzył sobie Thomas Cullinan. Urodzony w południowoafrykańskiej Cap Colony w prostej rodzinie Cullinan od młodości ciężko harował w Johannesburgu jako murarz i odkładał każdy grosz. Przed paru laty Cullinan usłyszał w barze, dokąd czasem zachodził, opowieść poszukiwacza diamentów, któremu trafił się dziwny przypadek: szmat drogi od Johannesburga, w Transwalu, niedaleko Pretorii, w okolicy farmy starego dziwaka Prinsloo, w terenie, który wykluczał występowanie złóż diamentonośnych, znalazł, ot tak, na wpół zakopany w ziemi spory diament. Ale potem, mimo poszukiwań, nie trafił na najmniejszy choć diamentowy okruszek. Cullinan zabrał oszczędności, żonę i ruszył do Transwalu. Teren opisany przez poszukiwacza rzeczywiście nie wyglądał obiecująco, z wyjątkiem samotnego niewielkiego wzgórka w stepie, zwanego w Afryce kopje. Z tego kopje w porze deszczowej spływają strumienie, które mogły wypłukać tamten pojedynczy diament na powierzchnię. Ale wypłukać musiałyby z… podziemnego złoża!

Cullinan zaproponował Prinsloo sprzedaż farmy. Stary Joachim wyrzucił murarza za drzwi.

Cullinan wysłał do starego Joachima agenta nieruchomości. Prinsloo przegnał go, celując ze strzelby.

Cullinan postanowił czekać. Gdy Prinsloo zmarł, Cullinan kupił farmę od jego córki za 52 tys. funtów. Sporo, ale śmiesznie mało, gdyby popatrzeć na to miejsce 2 lata później. Zamiast starej chałupy Prinsloo rozpościerała się ogromna dziura w ziemi – serce Premier Diamond Mining Company w Cullinan.

Pierwsza (w Transwalu) Diamentowa Kompania Górnicza jest własnością Thomasa Cullinana. Miasteczko, które Cullinan wybudował dla rodzin 2 tys. swoich robotników, nie dość, że jest jego własnością, to jeszcze nosi jego imię.

Niski, spalony słońcem mężczyzna w kapeluszu uważnie patrzy na czarnoskórych kopaczy ładujących urobek na wózki, co chwila rzuca okiem na ściany wielkiej kopalnianej dziury. To jego praca – Frederick Wells jest szefem robót i menedżerem powierzchniowym kopalni. O tej porze, wczesnym popołudniem, ukośne światło słońca pozwała łatwiej zauważyć błyski diamentowych kamyczków, leżących akurat na powierzchni wyrobiska.

Nagle Wells dostrzega w ścianie wyrobiska, wysoko nad głową, 9 m od powierzchni gruntu, jaskrawy błysk. Bez namysłu wspina się po ścianie w górę. Nie zważa, że ziemia brudzi mu garnitur. Już jest mniej więcej tam, gdzie dostrzegł błyśnięcie światła. Wpatruje się w zwietrzałą skałę – o, jest! Matowobiały skrzący się kamyczek. Wells zapiera się butami i lewą ręką o grunt, drugą wyciąga z kieszeni scyzoryk i rozkłada go. Dziobie ostrzem skalisty grunt wokół źródła lśnienia. Robota idzie mu powoli, ale wreszcie go ma – duży, podłużny, acz nieregularnego kształtu, białawy ni to kawał szkła, ni to przezroczystego kamienia, oblepiony resztkami zwykłej skały. Ten dziwny przedmiot jest tak duży, że Wells nie ma szans, by schować go w obu swych potężnych dłoniach.

Dobra, dobra, nie z Frederickiem Wellsem takie numery! Niejeden raz koledzy z kopalnianego nadzoru robili mu takie kawały – nieregularne, malutkie, potłuczone bryłki szkła wbijali w ziemię w miejscach, które zwykł kontrolować, i potem przy piwie pękali ze śmiechu, opowiadając sobie, jak Wells na kolanach wygrzebywał bezwartościowe szkiełka.

No tak, ale tym razem kumple naprawdę przesadzili. Każde dziecko w Pretorii wie, że diamenty długości 12 cm nie istnieją!

Coś jednak każe Wellsowi nie wyrzucić tego kawałka szkła precz. Wells mocno dziabie ostrzem scyzoryka w powierzchnię znaleziska, odłupuje resztki materiału skalnego. Nagle ręka ze scyzorykiem zastyga w powietrzu. A jeśli to jednak…

Wells chowa scyzoryk i ostrożnie trzymając kamień, pędzi co sił do swego laboratorium na powierzchni kopalni.

Tam pod lampą i lupą uważnie ogląda znalezisko. Kryształ jest absolutnie przezroczysty, dosłownie jak woda, z wyjątkiem kilku inkluzji grafitowych oraz kolorowych plamek blisko powierzchni. Wiązka spolaryzowanego światła przechodzi przezeń we wszystkich kierunkach, ale najżywsza staje się, gdy przechodzi przez największą średnicę, długości ponad 12 cm. Wtedy Wells dostrzega znakomite, harmonijne kolory. Serce bije mu coraz mocniej. To nie może być szkło, takich szkieł po prostu nie ma. Wewnątrz kryształu dostrzega czarną plamkę, wokół której kolory stają się bardzo żywe, zmienne, wręcz rotują wokół plamki, gdy Wells obraca analizator. Dla tak doświadczonego eksperta od diamentów to wskazówka, że w tym miejscu kamienia występuje silne naprężenie.

Wells waży diament: 3025 karatów! Boże, czy to w ogóle możliwe!? Najsłynniejsze, największe brylanty świata, prawda, że już oszlifowane, zatem po znacznej utracie wagi w stosunku do wagi surowego diamentu, z którego powstały, ani się mogą równać. Nizam Hajdarabadu – 279 karatów. Koh-i-noor, po pierwszym szlifie – 279 karatów. Orłow – 194 karaty. Gwiazda Południa – 124 karaty. Książę Toskanii – 133 karaty.

Wells powraca do analizy kamienia.

Na jego powierzchni struktury krystaliczne są bardzo dobrze zaznaczone, krawędzie są częściowo zaokrąglone, ale częściowo – bardzo ostre. W analizatorze dostrzega 4 płaszczyzny rozszczepienia o wielkiej regularności. Nawet nie chce myśleć, że ten, do tej pory niewyobrażalnej wielkości, diament gigant mógł być w naturze dużo, dużo większy i podczas odstrzeliwania skał został rozłupany na części. Reszta, być może nawet większa od kamienia, który Wells trzyma w ręku, rozłupana eksplozją dynamitu na drobnicę, została odnaleziona przez robotników w urobku. Albo i nie – może wielki kamień, oblepiony resztkami skały, tkwi niezauważony gdzieś w gigantycznych hałdach wokół kopalni?

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.